Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża

Fascynująca opowieść o losach uczestniczki Powstania Warszawskiego, która przez pięćdziesiąt cztery lata przechowywała krzyż Virtuti Militari Henryka Dobrzańskiego, Hubala. Major przekazał krzyż swojej kurierce, by naprawiła go w Warszawie. Następnego dnia zginął. Kurierka zdążyła dotrzeć z nim do Kai(której brat Modest i przyszły mąż Marek Szymański, ps. Sęp, byli Hubalczykami), nim sama zginęła. W czasie okupacji Kaja nosiła krzyż jak amulet, w Powstaniu przechodziła z nim kanałami walczącej Warszawy.

Po upadku Powstania znalazła się w Białymstoku, gdzie kilka godzin później została aresztowana i zesłana do obozu NKWD Nr 41 w Ostaszkowie. Krzyż Hubala ukryła w obcasie buta. Do Polski wróciła w 1946 roku z malarią i tyfusem, ważąc 38 kg. Została cenionym architektem i brała udział w odbudowie Warszawy.

Autorka pokazuje dzielną kobietę i jej niezwykły sposób na życie, optymizm i wiarę w przyszłość. Sceny z tej książki na długo zapadają w pamięć czytelnika.

 

 

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Autorka kilkunastu książek, m.in. Blisko Wańkowicza, Kanada, Kanada, Podróże z moją kotką. Doktor nauk humanistycznych UW, członek amerykańskiego Pen Clubu. Na mocy testamentu Melchiora Wańkowicza właścicielka archiwum autora Monte Cassino.

 

W 2001 roku otrzymała „Złoty Exlibris” Książnicy Pomorskiej, w 2006 roku amerykańską doroczną nagrodę „Delaware Division of the Arts” w dziedzinie literatury (Creative Nonfiction).

 

Niebawem w amerykańskim wydawnictwie Military History Press ukaże się jej książka A Polish Partisan's Story.

 

Mieszka w Wilmington w stanie Delaware, USA, regularnie odwiedza Polskę. Stypendystka Fulbrighta w roku 2006/2007.

 

Cytat na temat pisarstwa Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm znanej nowojorskiej autorki i wykładowcy creative nonfiction.

 

Narracja utrzymana pod kontrolą przyciąga, fascynuje, wręcz przykuwa uwagę. Czytelnik od momentu przeczytania pierwszego zdania wie, że nie jest poddany zabiegowi „sensacji”. Kompetentny, wyrównany ton jest wprost perfekcyjny

dla tematu pokazującego „historyczny horror”.

Susan Sherman, Nowy Jork

 

Fragmenty książki

 

 

Jesienią 1985 roku, będąc stypendystka waszyngtońskiego Fulbrighta, odwiedziłam w nowojorskim mieszkaniu Isaaca Bashevisa Singera i spytałam go, jakie ma przesłanie  dla pisarzy. Odparł, że powinni spełniać trzy warunki. Po pierwsze, znaleźć historię do opowiedzenia. Ważne, aby historia ta miała swój początek, rozwinięcie i zakończenie. Po drugie, posiąść pasję, potrzebę opowiedzenia tej właśnie, a nie innej historii. („Kiedyś miałem dobry temat, ale nie miałem pasji i dlatego nie napisałem nic” - powiedział Singer). Po trzecie, mieć przekonanie, że nikt inny, tylko właśnie ja mam to zrobić.

W przypadku mojej opowieści o bohaterce tej książki wszystkie wymagania autora Sztukmistrza z Lublina zaistniały, ale upłynęło wiele lat, zanim je sobie uświadomiłam..

 

Znam Kaję od ponad trzydziestu lat. Poznałam ją jako młoda dziewczyna, już po śmierci Melchiora Wańkowicza. Mieszkała w ładnym domu przy ulicy Słonecznej 27 na Starym Mokotowie, tuż przy parku Morskie Oko. Zwykle towarzyszyli jej byli hubalczycy - Romuald Rodziewicz, Józef Alicki, i mąż, przystojny Marek Szymański, „Sep” od Hubala.

Widziałam w niej głównie architekta, bo w pokoju były rozłożone rysunki, obliczenia, i ciekawie opowiadała na przykład o powstałym według jej projektu na Placu Wilsona

na Żoliborzu kinie „Wisła” na placu Wilsona na Żoliborzu czy o odbudowywanej po drugiej wojnie światowej Warszawie.

Patrzyłam na gościnną, towarzyską, zawsze w dobrym humorze kobietę, która czasami dorzucała do rozmowy swoje uwagi, często jakieś strzępki wspomnień. Zaskakiwała

mnie, bo dowiadywałam się, że historia wycisnęła na jej życiu piętno może głębsze niż na innych ludziach, ale też  „nie miała nikomu nic za złe” - żadnych wymówek ani wyjaśnień.

Osoba, która brała udział w Powstaniu Warszawskim, którą aresztowano i wywieziono do obozu w Ostaszkowie, skąd do Polski wróciła rok po zakończeniu wojny, mogła obnosić się ze swoją boleścią, wspomnieniami, ze swoją wyjątkowością.

Tymczasem nic podobnego! Nie stwarzała żadnych barier, także wiekowych, i można się było z Kają pośmiać i pożartować. Podobała mi się jej postawa, nie czułam się przygnieciona ani onieśmielona bohaterstwem czy bogactwem przeżyć.

Gdy zaczęłyśmy sobie mówić po imieniu, poprosiłam, bym mogła zwracać się do niej jej Powstańczym imieniem „Kaja”, które bardzo mi się podobało. Po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych odkryłam jeszcze inną Kaję, bo pisywałyśmy do siebie od czasu do czasu listy. Była w nich zawsze niezwykle serdeczna, wyciszona i refleksyjna. Uważnie czytała moje książki i byłam jej wdzięczna za wszystkie wnikliwe uwagi na ich temat.  (…)

 

I tak zaczęłam pisać tę książkę. Stopa mi dokuczała, nie mogłam przebywać w ogrodzie - upały zelżały, ale wciąż było zbyt duszno i gorąco, by zostać dłużej na zewnątrz. Telefon stał się szczególnie pożądanym przyjacielem, jak i Internet, bo to był mój kontakt ze światem. Niemal unieruchomiona, z obandażowaną, podniesioną wysoko stopą, mogłam czytać i pracować przy komputerze całe dnie (kiedyś Margaret Mitchell ze złamaną nogą pisała Przeminęło z wiatrem)

Najważniejsze, że miałam story to tell, jakby powiedział Singer. Ważna była idea, moje przekonanie o niezwykłości czyjego życia. Miałam trzy elementy: ciekawość, przekonanie i pasję. Okazało się, że obie stałyśmy się entuzjastkami tego pomysłu, bo Kaja ucieszyła się, usłyszawszy ode mnie, że to ja opowiem o jej życiu. Choćby dlatego, że obie jesteśmy z kwietnia, tłumaczyła mi.

 

Melchior Wańkowicz napisał, że stworzył metodę mozaiki w reportażu, bo „w każdym życiorysie jest jakiś punkt szczytowy, a reszta szara”. Pisarz łączył u swoich bohaterów te punkty szczytowe i jednemu bohaterowi przytrafiały się niemal same ciekawe momenty w życiu, bo zbierał je od innych. Bohater  Wańkowicza stawał się takim szczególnym zlepkiem postaci. Proces ten pisarz nazywał metodą mozaiki, dającą efekt prawdy syntetycznej.

 

Życie Cezarii Iljin- Szymańskiej - Kai jest zaprzeczeniem takiego patrzenia. Bo jej życie miało wiele Wańkowiczowskich „punktów szczytowych”, zarówno od strony i literackiej, jak

historycznej. Dzieciństwo w Ałtaju na Syberii, gdzie znalazł się jej ojciec Sybirak, nauka w Wilnie, okupacja w Warszawie i kontakty z hubalczykami – brat i przyszły mąż byli żołnierzami Hubala – Powstanie Warszawskie, więzienie i wywóz do Rosji do obozu

NKWD nr 41 w Ostaszkowie . Trzymano ją tam do 1946 roku, wróciła z malarią i tyfusem. „Samożyjec”, jak ją nazwał lekarz, wyżył i wrócił do zdrowia. Wróciła też do pełni sił twórczych. Kaja brała udział w odbudowywaniu Warszawy, została cenionym

architektem.

Na jedno życie - tyle przejść!. Co za smaczna potrwa – istna nowoorleańska gumbo

soup, a ile przy tym rozmaitych przypraw i ziół – krajobrazy Syberii, polskich Kaszub, Roztocza i Suwalszczyzny, zwierzęta łącznie z wielbłądami, kotami i szczurami. Ileż ingrediencji wspaniałych, krajobrazy w kolorycie przypominające obrazy Gauguina i van Gogha. I fantazja, i sposób na życie – bo było zawsze ciekawie i wesoło, i „mimo wszystko”.

 

 

 

 

SCENY Z POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

Była noc i względna cisza. Siedziały z Halinka wsłuchując się w ciszę i patrząc na czerwone ognie pożarów. Nagle przyszedł do niej Jurek Pujkiewicz, pseudonim „Żmudzin”, kolega z wydziału architektury, także przyjaciel jej brata Modesta. Po śmierci matki wychowywany przez ojca-lekarza, zawsze uśmiechnięty i skory do żartów. Jurek był w rodzinie Iljinów uznawany za bliskiego, jak drugi syn, jeździł z nimi na wakacje. Nie wiedziała, że jest w Powstaniu, nie wiedziała, że walczy też na Starówce.Było to po ataku, był okaleczony. Nie miał oka, i nie miał policzka...

Ale był .... niemal pogodny. Jak zawsze, jak kiedyś.

Powiedział do niej: „Nie mam jednego oka, ale mam drugie”...

Zaczął nucić piosenkę...

„Nie kochać w taką noc to grzech...”

 

Wiedziała, że musi udawać też pogodną... Patrzyła na niego i uśmiechała się...

Pamiętała bal młodej architektury w karnawale, w styczniu 1939 roku, suknie, dekolty, fraki, Jurek Pajkiewicz był z grupą roześmianych studentów.

Ta melodia i słowa piosenki wtedy, i teraz, tu, w tych warunkach...

To był cały Jurek.

 

Jeszcze wtedy żył.

W kilka dni potem zginął pod gruzami gmachu papierów wartościowych, zginął w mękach. Przysypany był grubymi kawałami muru, nie można go było odkopać. Trwało kilka dni. Bardzo długo” 

[Jerzy Pujkiewicz, pseudonim „Żmudzin”, pochowany jest na wojskowych Powązkach w kwaterze „Miotła”].

Ta scena z Jurkiem Pujkiewiczem będzie do niej wracać po latach. Jak i inne, jak ta, gdy nad placem Krasińskich nieprzyjaciel zestrzelił samolot. Kanadyjczyk spłonął razem z maszyną. Patrzyła na to w bólu, bezradna i w niemocy. Co można było zrobić?...

 

 

 

 

 

ARESZTOWANIE

 

Był 15 października 1944 roku, gdy Marek z uratowaną dłonią, ale niegojącą się raną w głowie, został przewieziony do Michalina. Miała się nim opiekować kuzynka Kai, którą odnalazła w Falenicy i poprosiła o pomoc. Sama postanowiła pojechać do Wilna odszukać matkę.

Poruszając się różnymi sposobami, często pieszo, najpierw dotarła do majątku Kąty pod Mińskiem Mazowieckim, gdzie gościła ją właścicielka, pani Jadwiga. Jej dwóch synów wzięło udział w Powstaniu, nie miała od nich wieści. Obie z Kają poszły do lasu na grób powstańców z roku 1863.

 

…Tragediami utkana historia Polski, myślałam, wysłuchując jej opowieści.

 

U gajowego był pyszny poczęstunek, jajecznica i samogon. Zaraz potem Kaja podążyła do stacji Tłuszcz, skąd szły pociągi na wschód. Obok niej czekała na pociąg nauczycielka

z Białegostoku. Gdy pojawił się pociąg  towarowy, pozwolono im wejść na tak zwaną lorę. Wsiadły obie. Gdy pociąg stawał, wyskakiwały w poszukiwaniu chleba. Były głodne, próbowały kupić chleb w pobliskich chatach, ale gdy widziały sygnały, że pociąg za chwilę ruszy, w pośpiechu i popłochu wracały. Raz jakiś sowiecki żołnierz, poczciwy, o jasnych oczach, załadował je po takim zeskoku do wagonu towarowego, gdzie była słoma i można się było oprzeć o ścianę. Przyniósł im także puszkę „tuszonki” (wieprzowina w puszce), sam ją otworzył, by mogły od razu zjeść.

 

… Tyle ludzi, tyle scen... tak trudno je teraz wszystkie przywołać i opisać...

Po kilkunastu godzinach dotarły wreszcie do Białegostoku. (...)

 

Na stacji Białystok Kaja wysiadła pełna ulgi, pożegnała się z nauczycielką, swoją towarzyszką podróży, i poszła do babuni Elżbiety na ulicę Warszawską 95.

Myślała o odpoczynku, o tym, że wyśpi się w czystej pościeli i wygodnym łóżku. Że będzie z rodziną, daleko od ruin Warszawy, szpitali, rannych i zabitych. Gdy dotarła, był późny wieczór. Babunia, która miała wtedy osiemdziesiąt lat, przytuliła ją i zapłakała nad jej wyglądem. O Powstaniu w Warszawie słabe dochodziły wieści, teraz słuchając jej, cała rodzina załamywała ręce nad losem miasta i jego mieszkańców. Kaja dowiedziała się,

że jej dwie ciotki, Felicja i Konstancja, były żołnierzami Armii Krajowej i że dom babuni służył jako punkt kontaktowy żołnierzy Bolesława Piaseckiego. Dom nie był podpiwniczony, ale w kuchni miał jedną niedużą piwnicę z otwieraną klapą, jak powiedziano Kai, trzymano w niej również materiał AK-owski, między innymi spisy nazwisk. Klapa, którą się otwierało, by wejść do piwnicy, była przykryta chodnikiem.

 

Tego samego dnia, gdy przyjechała, do mieszkania babuni przyszło czterech enkawudzistów. Na miejscu była Kaja, która otworzyła drzwi, i babunia. Ciotka Felicja wyszła wcześniej, a Konstancja zorientowawszy się, kto przyszedł, zdążyła uciec przez okno. Rozpoczęła się rewizja. Zaczęli wszystko przewracać w domu, a także kopać podwórko, przeszukiwać chlewiki i nieduże składziki. Kaja pilnowała, by babunia, stąpając po tym chodniku w kuchni, nie ściągała go, bo odsłoniłaby klapę do piwnicy. Gdy poszli kopać w ogrodzie, Kaja, zawsze przytomna i dzielna, szybko weszła do piwnicy, wzięła spisy nazwisk. Zamknęła się z nimi w łazience i podarłszy papiery na drobne kawałki, spuściła je z wodą w ubikacji. Wszystko to nie trwało więcej niż kilka minut. Tymczasem do mieszkania przyszła Tekla Parczewska, jak Kaja się później dowiedziała, łączniczka Bolesława Piaseckiego. Zatrzymano i ją. Nic nie znaleziono w czasie rewizji, ale enkawudziści zabrali ze sobą obie kobiety - Kaję i Teklę - na ulicę Ogrodową, gdzie była siedziba białostockiego oddziału NKWD. Sowieci nigdy nie mówili, dlaczego kogoś aresztują. Aresztowali kobiety, które były Polkami i przyjechały spoza Białegostoku, to wystarczyło, by wzbudzić podejrzenie.

Obie z Teklą siedziały w piwnicy, gdzie ciągle dochodzili nowi ludzie. Niebawem razem było osiem osób. W areszcie siedziała kilka lub kilkanaście dni, po latach już nie pamięta.

 

Na Ogrodowej odbywały się przesłuchania. Rosyjski bojec (żołnierz) zabrał jej indeks z Politechniki Warszawskiej, który miała ze sobą, i szwajcarski zegarek.

Była w płaszczu, nie w panterce, pod którą nosiła krzyż w czasie Powstania w Warszawie. Krzyż Virtuti Militari majora Hubala trzymała teraz w kosmetyczce, która leżała w słomie na ziemi i bojec jej nie zauważył. Gdy szła na przesłuchanie do

pułkownika na drugie piętro, zabierała kosmetyczkę ze sobą. Nie chciała się z krzyżem rozstawać, bo nie wiedziała, czy po przesłuchaniu wróci znów do tej samej piwnicy.

Pułkownik zwracał się do niej imieniem z dokumentów: „Słuszaj Cezaria...”. Wysypał zawartość kosmetyczki, podrzucił w ręku krzyż, który był bez kółka i wstążki, i spytał:                                 

- Czto eto takoje?

Jak mi mówiła wcześniej, nie bała się „ruskich”, bała się Niemców, odpowiadała mu, zwracając się pół po polsku, pół po rosyjsku:

- Słuszajcie, pułkownik, to krzyż mego ojca, ja wierząca, modlimy się do takich krzyży... Oddajcie mi go, jest to jedyna pamiątka po moim ojcu, który nie żyje - kłamała.

Podsunęła mu złotą pięciorublówkę, którą miała również w kosmetyczce. Oddał jej Krzyż i odsunął pięciorublówkę.

- Nam zołota nie nużno. U nas zołota mnogo.

Do sprawy krzyża już nie powracał. I krzyż Hubala pozostał z nią, chroniąc ją, jak i ona

chroniła jego.

Badania były długotrwałe i męczące. Trwały od kilku do kilkunastu godzin i trzeba było w kółko powtarzać to samo, nigdy się nie pomylić, pytania wydawały się jej mało

inteligentne.

Badania też były czasami... warte śmiechu. Kiedyś pułkownik, który prowadził przesłuchanie, poczęstował Kaję papierosem. Odmówiła, że ona niekuriaszcza (niepaląca). On na to: Wot, wriosz (kłamiesz), bo masz w torebce papier do skręcania papierosów.  Papier był cięty w prostokąty,

taki sprzedawano.

Kaja:

- To papier nie do papierosów, a do sortira (ustępu).

On na to:

- O niekulturny (niekulturalny) narod, u nas wsio zmechanizowane – jest obrotowa szczotka, pokręcisz i już.

Kaja:

 - A następny?

On:

 - Idi, durnaja.

To nie kawał, taka rozmowa się odbyła, zapewniała mnie Kaja.

Inny moment. Do piwniczki bojec przynosił więźniom jedzenie w miskach. Była to kasza ze skwarkami. Kai wygłodzonej po Powstaniu bardzo ona smakowała, toteż chwaliła go, mówiąc:

- Słuszaj powar (kucharz) - kasza taka dobra, że takiej nigdy nie jadła.

I on za pochwały przynosił jej drugą miskę z jeszcze większymi skwarkami.

Zapytałam Kaję, zaskoczona, jak udało się jej zapamiętać takie „wesołe” momenty z tego strasznego okresu. Odpowiedziała mi:

         - Każdy okres przynosi pozytywy, jak i negatywy. I to jest tak naturalne, że tego się nie odczuwa w czasie trwania. Nauczyłam się osłabiać tragedię wtrętami komizmu,

który zawsze wszystkiemu towarzyszył, nawet w złych momentach. Zapomina się raczej te rzeczy straszne i przykre, te komiczne są lżejsze do udźwignięcia.

 

Aresztowanych z ulicy Ogrodowej po serii przesłuchań przewieziono do więzienia. Tam, w jednoosobowej celi z jednym łóżkiem, bez materaca, ulokowano oprócz Kai trzy kobiety z Białegostoku - młodszą od niej Alicję i dwie starsze nauczycielki, wszystkie niedawno wzięte z domów. 

Raz w tygodniu była „bania” (łaźnia) w dużym pomieszczeniu pełnym pary, tak że wszystko wyglądało jak w gęstym obłoku. Między dziesiątkami nagich kobiet uwijali się jacyś wojskowi. Pewno oficerowie, bo z purpurą i złotem na naramiennikach, głośno trzaskając nahajkami o cholewy swoich butów.

Kiedyś oznajmiono im, że jadą do domu i załadowano na ciężarówki. Domem okazał się obóz NKWD Nr 41 w Ostaszkowie.

 

 

 


Komentarze
Przeczytane, polecane
 
Polityka Prywatności